Implanty, których naprawdę potrzebuję
Dawno nie było u mnie takiego wpisu prosto od serducha, kiedy to przelewam wszystkie moje gorzkie żale za pośrednictwem klawiatury komputera bezpośrednio na bloga. To, co we mnie teraz siedzi nie pojawiło się wczoraj, narastało bardzo bardzo długo, zdecydowanie zbyt długo. Wiem jednak, że takie moje szczere i dosadne teksty są jednymi z najchętniej czytanych przez strudzone swoim życiem matki i to właśnie za te bezpośrednie nazywanie rzeczy po imieniu cenione. Dziś więc serwuję Ci jeden z nich.
Kiedy to się zaczęło, nie wiem. No dobrze, tak naprawdę wiem – kiedy na świat przyszła ona. Wyczekana, cudowna i pachnąca. Moja wymarzona córeczka. Moja nagroda, moje rainbow baby.
Już przed jej narodzinami przeczuwałam, że może być trudno dźwigać to brzemię w postaci dwojga dzieci i ogarniać codzienność z nimi. Przykro to mówić, ale miałam rację.
Nie chcę powiedzieć, że nie zna życia, ten kto nie ma dzieci, ale serio: nie zna życia, ten kto nie ma dzieci.
Nie mówię też, że dzieci to samo zło, ale to takie małe zło pod przykrywką anielskiej niewinności 😉 Bo to właściwie takie jakby rozdwojenie jaźni: szczęście i rozpacz w jednym.
Wczoraj w moim sercu zdecydowanie więcej było tego drugiego. Ja byłam w otchłani rozpaczy. Może coś w tym jest, że epidemia sieje spustoszenie w całej tej naszej normalności, nie wiem. Wiem jednak, że praca z dwójką dzieci powoduje, że jedyne na co mam siłę to wyć do księżyca.
Nie mogę jak normalny człowiek zostawić dzieci w placówkach i w pełni skupić się na pracy, nie mogę zostawić ich z mężem, ani sprzedać dziadkom na kilka godzin. Jestem tylko ja i one, cały czas.
Każdy mój dzień to dzień świstaka, od wczesnych godzin porannych uwijam się jak w ukropie, byleby tylko zdążyć, byleby tylko zrobić choć trochę więcej niż wczoraj.
Dopiero od tego nieszczęsnego marca zaczęłam rozumieć, co to znaczy być z dziećmi przez 24 godziny na dobę, bez żadnej przerwy i ani cienia pomocy. Za to nóż mi się w kieszeni otwiera, kiedy co rusz trafiam w necie na bezczelne komentarze, że „po co sobie robili dzieci, skoro narzekają, że muszą się nimi opiekować”.
Ja nie narzekam, że muszę się opiekować własnymi dziećmi. Ja narzekam, że nie mogę normalnie pracować. I że muszę się nimi opiekować w czasie pracy.
Już ostatnio pisałam tu, że nie da się tak żyć na dłuższą metę. Podtrzymuję to stanowisko, a co więcej – im dłużej epidemia trwa tym bliżej mi do wariatkowa. Czuję się cholernie zmęczona takim stanem rzeczy i sfrustrowana do granic możliwości. Z każdym kolejnym dniem tej frustracji jest we mnie więcej i więcej.
Kiedy w końcu wróci normalność?
Ale przecież nie samą pracą człowiek żyje. Mam też w sobie wiele innych, często nasyconych negatywnie uczuć.
Na przykład te implanty, których potrzebuję. W moim mózgu.
Chciałabym mieć implant, który wypełni moje poczucie beznadziejności. O ile miałam się za całkiem niezłą mamę jedynaka, o tyle czuję się totalnie beznadziejną matką dwójki.
Matką, która musi wiecznie dokonywać wyborów, między jednym i drugim, między potrzebą jednego i potrzebą drugiego. Oczywiście zawsze muszą czegoś chcieć w tym samym momencie, czegoś nie chcieć razem albo drzeć się w niebogłosy we dwoje.
Żeby moje poczucie beznadziejności nie było osamotnione, przydałby się jeszcze implant wypełniający poczucie, że nawalam na każdym kroku. Że moje cudowne dzieci zasługują na lepszą mamę.
W czasie epidemii wyrzekłam się praktycznie wszystkiego, poza namiastką pracy czyli moją obecnością tutaj. To ona trzyma mnie przy życiu i pozwala jako tako funkcjonować. Poza tym, nie mam nic. Siedzę z dziećmi w domu, robię dzieciom posiłki, bawię się z nimi, sprzątam po nich i kładę spać.
Mam wrażenie, że moje życie polega tylko na kilku, w kółko powtarzalnych czynnościach. Na podnoszeniu rzeczy z podłogi. Na przerywanych rozmowach. Na nieustannych ćwiczeniach cierpliwości. Na mikro-zawałach serca, kiedy dzieje się coś niebezpiecznego. Na mówieniu: NIE, ZARAZ, NIE TERAZ, PÓŹNIEJ. Na ciągłym ładowaniu i opróżnianiu zmywarki.
I to z grubsza tyle. Moje życie zmieniło się w jeden zbitek niechęci, frustracji i złości. Wykonywania rzeczy automatycznie, na pamięć, z zamkniętymi oczami. Na odliczaniu do wieczora, który już nie jest wieczorem relaksu, a czasem, który poświęcam na pracę. Motywacji wciąż mam sporo, ale za to efektywność leci na łeb na szyję.
Choć wciąż poniekąd uważam, że wszystko jest kwestią odpowiedniej organizacji, to są momenty, kiedy zwyczajnie nie mam już sił i chęci na jakiekolwiek planowanie.
Bo kiedy wciąż zapierdalasz, a i tak się nie wyrabiasz to już chyba nic więcej nie możesz zrobić, by poprawić swoją efektywność.
Przestałam więc robić plany, nie wprowadzam w życie żadnych własnych projektów, robię tylko absolutne minimum z minimum. I żyje mi się z tym lepiej, póki co, choć wciąż jakby tak na pół wdechu.
Wciąż przed snem liczę, ile tych implantów i wypełniaczy potrzebuję. Dodaję do listy kolejny, z dodatkową dawką cierpliwości, której ostatnio tak bardzo mi brakuje i jeszcze jeden z wypełnieniem wyrzutów sumienia, które zaczynają mnie już przygniatać tak, że momentami tracę oddech.
Na szczęście co rano wstaje nowy dzień, a wraz z nim nowa nadzieja. A może to dziś będzie ten dzień, w którym będę lepszą mamą dla swoich dzieci?
Zdjęcia: More for Family Fotografia
SPODOBAŁ CI SIĘ TEN WPIS? BĘDZIE MI BARDZO MIŁO, JEŚLI:
- zostawisz pod nim komentarz,
- polubisz mój fanpage na Facebooku,
- zaobserwujesz mój profil na Instagramie.