fbpx
Lifestyle

Nikt poważny nie chce być nazywany influencerem.

Owszem, jest w sieci naprawdę wiele osób, które pełnią tę „funkcję”. Kiedy słyszysz słowo: influencer, myślisz pewnie, że są to osoby słynące z popularności czy też „znane z tego, że są znane”. Być może dlatego również i dla mnie jest to słowo nacechowane pejoratywnie. Nie lubię być nazywana influencerką, bo pomimo, iż poniekąd również tę funkcję pełnię (ang. influence = wpływ, influencer = osoba wpływowa, która dzięki swojemu zasięgowi jest w stanie oddziaływać na ludzi), to znacznie bardziej wolę być klasyfikowana względem swoich działań (twórczyni internetowa, autorka bloga) aniżeli swoich zasięgów. W sieci pod obecną nazwą tworzę już od ponad 7 lat, natomiast pierwsze wpisy w internetowym pamiętniku powstały o wiele wcześniej. Czy w związku z tym, mam poczucie, że już wiele w tej branży doświadczyłam? Trochę tak.

Być może dlatego trochę mnie boli, jak pierdółki i słabej jakości fotografie klikają się znacznie lepiej niż w moim odczuciu super wartościowe teksty i kadry dopracowane do perfekcji. Chyba życzyłabym sobie, by wszystko co powstaje w internecie było dopracowane i by stał za tym jakiś większy sens. Trochę kłóci się z moimi wartościami fakt, że z większym zainteresowaniem spotykają się formaty rozrywkowe, roznegliżowane zdjęcia i łatwo podana treść – najlepiej w formie instant. Dla mnie wszystko musi być NAJ. Przemyślane i dopracowane…

Sama nie lubię marnować własnego czasu, a co dopiero zabierać go swoim odbiorcom. Widzę jednak taką zależność, że by zbudować zasięg, trzeba być w sieci cały czas. Trzeba tworzyć cały czas i publikować cały czas. Nieważne co. Luźne urywki dnia klikają się znacznie lepiej niż teksty skłaniające do przemyśleń. I właściwie nic w tym dziwnego – żyjemy w takich czasach, kiedy wszystko musimy mieć szybko. Nawet rozwój osobisty, rozrywkę czy czas z bliskimi często musimy mieć „odbębnione”, byle jak najszybciej, byle z głowy. Ja mimo to całym sercem wciąż wierzę w blogi.

 

 

Okazuje się jednak, że to wszystko nie jest takie proste. Bo to w końcu nie jest tak, że z jakimś talentem się rodzisz. Owszem, są pewne predyspozycje, które warunkują szansę co do tego, czy w sieci Ci się „uda”, ale zdecydowanie większy wpływ mają: pogłębiane umiejętności, doświadczenie życiowe, cierpliwość i wytrwałość. Czasem coś zaskoczy szybciej, innym razem o wiele później. Co więcej, trzeba jeszcze umieć o tych swoich zaletach opowiedzieć.

Kiedyś wydawało mi się, że stoi za mną konkretny pomysł na siebie w sieci. Byłam wtedy w pierwszej ciąży i właściwie nie wiedziałam nic o życiu. Przygotowywałam się do porodu i spisywałam wszystko, co wydawało mi się ważne – na blogu. Szybko okazało się, że stworzone przeze mnie treści są również przydatne. Niestety, wraz z pozytywnym odbiorem, przyszła też krytyka – a na nią to ja zupełnie nie byłam gotowa. Długo starałam się dogodzić wszystkim, zgrabnie omijałam tematy kontrowersyjne i chciałam być dla każdego taką „zupą pomidorową”. Tak bardzo mi zależało, by wszyscy mnie lubili. Wiele się od tej pory zmieniło. Teraz już tak często nie podejmuję decyzji przez pryzmat tego, co kto sobie o mnie pomyśli.

Wyrobiłam sobie już całkiem twardy tyłek i mam świadomość z czego często wynika taka krytyka. Z innych doświadczeń, innego etapu życia, często z zazdrości, braku odpowiedniego zrozumienia, dopowiadania sobie. Często też naczelni internetowi hejterzy rekompensują sobie własne braki w życiu codziennym. A ja SERIO bardzo często powtarzam, że „Nie obchodzi mnie życie innych ludzi”. Oczywiście, że obserwuję wiele osób w internecie – ale raczej z sympatią, zamiarem nauki, czerpania od nich, inspiracji czy MOTYWACJI. Nie doszukuję się jednak złego, nie interesują mnie plotki, nie wnikam w szczegóły. Wychodzę z założenia, że mam dosyć swoich spraw, by jeszcze drążyć w życiu kogoś innego. Dlatego może tak bardzo mnie dziwią osoby, które tylko czekają na to, by wbić komuś szpilkę albo łapać za słówka.

Te wszystkie lata spędzone na prowadzeniu bloga to były dla mnie ciągłe wzloty i upadki. Mam wrażenie, jakbym dorastała i uczyła się wraz ze swoją społecznością. Zrozumiałam, że za każdą moją akcją będzie stała jakaś reakcja odbiorców i że nie zawsze będzie ona taka jak bym sobie tego życzyła. Teraz już mnie to tak nie rusza, ani nie blokuje przed tworzeniem.

Bardzo lubię słowa: „Najważniejszą opinią jest ta, którą mamy na własny temat, a najważniejsze co mówimy to to, co mówimy do siebie” (Zig Ziglar) orazNigdy nie przyjmuj rad od osób, które nie osiągnęły tego, co Ty chcesz osiągnąć” (Bodo Schafer). Często zdarza mi się je sobie przypominać w chwilach zwątpienia. Bardzo lubię też technikę zamiany myśli o krytyce w ciekawość (np. „Ciekawe, dlaczego ktoś tak o mnie pomyślał?”) oraz odwracania sytuacji. Wówczas znacznie łatwiej jest mi się wczuć w to, jak mnie odbierają inni.

 

 

Wiele osób być może zastanawia się, ile zarabiają blogerzy. Ale na to nie ma ani łatwej ani jedynej słusznej odpowiedzi. Jak w wielu branżach, każdy zarabia inaczej. Każdy zarabia też ile może, ile chce i na ile dobrze o sobie opowie – a co za tym idzie „sprzeda” swoją wartość.

Jakieś 8 lat temu, kiedy zmieniałam firmę, zdarzyło mi się zarekomendować osobę na moje miejsce. Została przyjęta i później powiedziała mi, jaką kwotę udało jej się wynegocjować. Nie mogła zrozumieć, dlaczego była ona niższa niż ta, którą ja otrzymywałam wcześniej na tym stanowisku. Oczywiście, można by powiedzieć, że być może miałam wówczas większe doświadczenie czy staż pracy. W tym konkretnym przypadku jednak największe znaczenie miało to, która z nas w jaki sposób potrafiła o swoich zaletach opowiedzieć. Znam przypadki, kiedy osoby z większymi zasięgami niż moje, godzą się wykonywać świadczenia dla marek za znacznie mniejsze stawki.

Tutaj pojawiło mi się jeszcze jedno pytanie. Też odwrócone 😉 Nie: „Ile zarabiają blogerzy?”, ale „Ile na blogerach zarabiają marki?”. Moim zdaniem tak to powinno prawidłowo brzmieć. Mogę podać przykład z jednej z grudniowych akcji sprzedażowych, którą wspierałam. Pomimo moich na pozór niewielkich zasięgów, a co więcej – w bardzo ograniczonym zakresie świadczeń – wygenerowałam sprzedaż dla klienta na poziomie niespełna 17 tysięcy złotych. Dużo to, czy mało? Mogę Ci powiedzieć tylko tyle: marka zarobiła na mnie znacznie więcej, niż ja na niej.

Wielu osobom spoza tej „bańki” niestety wydaje się, że twórca zarabia jedynie na wykonanej przez siebie w sposób „namacalny” pracy.

Pomimo, iż to nie jest „tylko” napisanie artykułu, „tylko” przygotowanie się i przeprowadzenie sesji i „tylko” nagranie stories, a także „tylko” składki ZUS i podatki – dochodowy i VAT – to zwykle widzi się tylko to. Czego jednak nie widać, to tego, że marka głównie płaci twórcy za: markę osobistą (jaką reprezentuje twórca), za to jakiej jakości materiały stworzy, za to jaką wiarygodnością się cieszy wśród swoich odbiorców oraz jakie zasięgi i co ważniejsze – zaangażowanie sobie wypracował przez te wszystkie lata tworzenia w sieci. Czyli również za wszystkie lata i czas poświęcony pracy za darmo, by móc znaleźć się w miejscu, w jakim się jest teraz.

Co chyba jednak najważniejsze – mamy to, na co się godzimy. Kiedy blog jest jedynym źródłem dochodu warto trzymać się wcześniej określonych zasad przy dobieraniu kampanii, a także nie musieć iść na kompromisy pomiędzy swoimi wartościami, a kwestiami finansowymi przy rozważaniu ofert. Przyznaję, że nie jest łatwo odrzucać oferty, ale ja wychodzę z założenia, że twarz ma się tylko jedną. Dotychczas nie miałam żadnych wtop w projektach, które realizowałam i ze wszystkich jestem bardzo dumna.

 


Może zainteresuje Cię jeszcze: Na czym polega praca blogera?


 

Niestety wszystko ma swoją cenę. Po tylu latach pracy w sieci przychodzi moment, kiedy czuję, jakby moje życie toczyło się głównie tutaj. Zdaję sobie sprawę, że może być szalenie trudno zrozumieć ten stan, jeśli ktoś się na co dzień tym nie zajmuje i z internetu korzysta tylko „prywatnie”, ale pokazywanie swojej codzienności w social mediach oraz życie z tego to ogromne obciążenie psychiczne.

Właściwie to mi z kolei bardzo trudno jest wyobrazić sobie konsumpcję mediów społecznościowych, kiedy jesteś osobą prywatną. I kiedy Twoje życie nie jest w żaden sposób zależne od przebywania w sieci – względem życiowej narracji czy np. właśnie pod względem finansowym. W związku z tym, że tak trudno mi też sobie wyobrazić, jak spędzają czas w social mediach osoby, które nie są „medialne”, to w jakiś tam sposób czuję się inna od „zwykłych” ludzi. Swoją drogą, być może dlatego to jest tak bardzo uwalniające uczucie, przebywać w otoczeniu osób, które „mają jak Ty”. Które dokładnie rozumieją jak to jest, bo same mierzą się każdego dnia z takimi samymi emocjami i trudnościami.

W tym temacie od razu przychodzi mi na myśl oglądany wczoraj z Kubą Friends: The Reunion – i ta pozycja była odkrywcza na tak wielu płaszczyznach, że aż nie mogłam uwierzyć. Aktorzy kultowych „Przyjaciół” wrócili na plan, na nagranie odcinka specjalnego po 17 latach, by wybrać się w sentymentalną podróż w przeszłość. Bardzo uderzyło mnie, jak mówili, że w pewnym momencie wraz ze sławą przyszła również wielka presja. Cały serial był przez lata nagrywany przy udziale publiczności, co jak się okazało w The Reunion – nie było tak proste, jak mogłoby się wydawać. Matthew Perry zdradził, że miewał ataki paniki podczas nagrań, kiedy obawiał się, że publiczność nie będzie śmiała się z jego żartów („I thought I’d die if they didn’t laugh at my jokes.”). Również pozostali aktorzy wspominali, że w tamtym czasie (serial był nagrywany w latach 1994-2004), choć nie było im łatwo stawać się światowym fenomenem, to ratowało ich poczucie, że jest ktoś, kto ich rozumie – „pozostała piątka”.

Oczywiście to tylko przykład, ale oglądając ten odcinek specjalny uświadomiłam sobie jak wiele w tradycyjnych mediach można znaleźć odniesień do „życia w sieci”. Sama wciąż miewam momenty, kiedy mocno się przejmuję tym odbiorem – jaki on będzie, czy ktoś źle mnie nie zrozumie, jak dobrze przekazać co mam na myśli, czy ktoś się nie obrazi… – obecnie pracuję nad tym, żeby nie uzależniać tak bardzo swojego samopoczucia od ilości uwagi, jaką otrzymuję od odbiorców. Czasem jednak nie da się całkowicie od tego uwolnić.

Przebywanie w social mediach i te wszystkie emocje, odbiór, reakcje… to uzależnia, bardzo. I o ile będąc „osobą prywatną” można sobie w dowolnym momencie kliknąć „unfollow”, przestać publikować czy całkowicie usunąć konto albo ograniczyć korzystanie z telefonu, o tyle będąc twórcą… zwyczajnie sobie tego nie wyobrażam. Jakiś czas temu zapisałam sobie na kartce: „Tworzenie ponad konsumowanie treści” – i to pomaga mi się osadzić w moim tu i teraz, jest spójne z moimi celami. Przypomina mi, że ważniejsze jest dla mnie, by tworzyć (nawet często nieidealnie), niż marnotrawić czas na konsumowaniu treści innych. To znacznie zdrowsze podejście dla mojej głowy i w ogóle, motywacji.

W jednym z podcastów, Żurnalista przytacza słowa Cezarego Pazury: „Artysta nie może być kelnerem, który serwuje gotowe dania” i zaraz po tym dodaje już od siebie: „A na instagramie to Ty jesteś kelnerem i musisz podawać ludziom to, co się klika”. Dlatego moim zdaniem to bardzo ważne, by mieć możliwie jak najbardziej autorski format i swoją własną treść. Ja już jakiś czas temu totalnie odcięłam się od płynięcia z tłumem i robienia tego, co robią inni. Teraz nie podążam już aż tak bardzo za trendami i staram się robić wszystko po mojemu. Chcę chwytać swoich odbiorców za emocje na swój własny sposób. Niektórzy to docenią, inni odejdą. Taka kolej rzeczy. Już się tym tak nie przejmuję, bo wychodzę z założenia, że przynajmniej z czasem zostaną ze mną tylko osoby, którym ze mną po drodze 🙂 I które świadomie chcą tu ze mną być.

 

***

A Ty jak myślisz, czy bycie twórcą internetowym jest łatwe czy trudne?
W jakich aspektach chciałabyś się dowiedzieć więcej? 

 


Przeczytaj jeszcze: Blaski i cienie „życia online”


Zdjęcia: More for Family Fotografia


SPODOBAŁ CI SIĘ TEN WPIS? BĘDZIE MI BARDZO MIŁO, JEŚLI:
  • zostawisz pod nim komentarz,
  • polubisz mój fanpage na Facebooku,
  • zaobserwujesz mój profil na Instagramie.