Kiedy ciągle tylko na coś czekasz
Znasz to? To uczucie, kiedy ciągle tylko na coś czekasz. Odliczasz godziny, dni, miesiące… do czegoś. Może to być jakieś ważne wydarzenie, zmiana lub upragniony urlop. Czujesz, jakby to właśnie ten moment był „najlepszym” i wraz z nim miał nastąpić ogromy przewrót w Twoim życiu. Jednocześnie zupełnie przestajesz zwracać uwagę na te wszystkie z pozoru mało ważne momenty po drodze. Ja łapię się na tym od dawna.
Pracując na etacie odliczałam minuty do wyjścia z pracy, by lecieć na łeb na szyję po Aleksa zostawionego w żłobku.
Potem odliczałam do czasu, aż w końcu mi się wszystko zawodowo poukłada i będę mogła zajść w kolejną ciążę.
Odliczałam do czasu, aż poronienia przyćmi kolejna, tym razem udana ciąża.
Odliczałam do końca ciąży i dnia narodzin zdrowej córeczki.
Odliczałam do momentu, aż w końcu wyjdziemy ze szpitala.
Odliczałam do wyników badań genetycznych.
Odliczałam do czasu, aż Oliwka pójdzie do żłobka i będę mogła zacząć działać „na swoim”.
Odliczałam do czasu końca pandemii (jeszcze się nie doczekałam).
Odliczałam i wciąż odliczam. Teraz do września – do powrotu Aleksa do przedszkola i adaptacji Oliwki w nowym żłobku. Do upragnionego od dawna momentu, kiedy to będę mogła już w pełni pracować „na swoim”.
Firma już jest, chęci są ogromne, ale w ostatnich miesiącach moja motywacja gdzieś się zagubiła. Znów wróciłam do myśli, że jeśli mam coś robić byle jak, to lepiej nie robić tego wcale. Zupełnie przestałam pracować w ciągu dnia, bo budziło to we mnie zbyt dużą frustrację i jednocześnie wywoływało ogrom wyrzutów sumienia.
Nie umiałam odnaleźć się w pracy w domu z dziećmi. Dziś, kiedy piszę te słowa jest nieco lżejszy dzień i jednocześnie moment na pisanie – Aleks jest u dziadków, a Oliwka uskutecznia drzemkę. Z tą jej drzemką to jednak wcale nie taka oczywista sprawa, bo nigdy nie wiem, ile będzie trwała. Nie wiem, jak bardzo mogę się „rozpędzić”, na ile sobie pozwolić. To bardzo trudne przerwać i dopiero za jakiś czas wrócić do tego samego miejsca…
To głównie dlatego odpuściłam z pracą w tygodniu. Musisz jednak wiedzieć, że pisanie to jest coś, co kocham najbardziej i nie umiem zbyt długo bez niego wytrzymać 😉 Uwielbiam konfrontować się ze swoimi przemyśleniami, przelewać je tutaj i zastanawiać się, czy w niektórych z nich będziesz w stanie odnaleźć siebie.
Musisz wiedzieć, że to dla mnie największa nagroda. Interakcja z Tobą, skłonienie Cię do zatrzymania się, przemyślenia, do zmiany.
To właśnie dlatego tak ogromną radość sprawiają mi komentarze czy wiadomości o treści: „Takich słów dziś właśnie potrzebowałam!”, „Myślałam, że to tylko ja tak mam, a jednak nie jestem sama…”, „Dokładnie tak samo czuję”, „Cieszę się, że nie jestem sama”, „Jakbym czytała o sobie”, które od czasu do czasu otrzymuję 🙂
To właśnie dzięki nim moje serce rośnie i mam ochotę tworzyć tu więcej i więcej! Cały czas spisuję sobie wszystkie pomysły i plany na to co ma nastąpić SOMEDAY.
No właśnie. Ten czas, na który czekam. Czy on w końcu nastąpi?
Jasne, pewnie będzie znów coś tam, dzieci będą chorować w placówkach, być może nastąpi wzrost liczby zachorować i kolejny lockdown (oby nie!), ale… co ja bym dała za bity miesiąc czasu na pracę. Chociaż 8 godzin dziennie, jak na etacie. Na etacie nie ma zmiłuj, nie ma wymówek i kombinowania z naprzemienną opieką. Trzeba spinać pośladki, czasem aż za bardzo. Ale ja tej „normalnej” pracy nad blogiem potrzebuję dosłownie jak powietrza.
Jak długo mogę odkładać te moje plany i marzenia na później? Nie chcę już tylko siedzieć i czekać, chcę działać!
Tak samo z powrotem do formy. Udało mi się do niej wrócić, a przez pandemię i siedzenie w domu z dziećmi jakoś mi ta forma siadła. Wraz z motywacją.
Mam wrażenie, że przez te 5 miesięcy postarzałam się zdecydowanie bardziej niż powinnam. Przez ten wieczny „dzień świstaka” straciłam energię i chęci do działania. Dostrzegam to i staram się motywować ile wlezie: wymyślam sobie misje, ruszam się z domu nawet, gdy mi się nie chce… ale bez tej pasji to brakuje mi jakby chęci do życia w ogóle.
Przez to wszystko mam wrażenie, że to moje życie polega na niczym innym jak na ciągłym czekaniu.
No bo wiesz – każda z nas na absolutnie każdym etapie życia na coś czeka.
Na to, aż skończy studia i znajdzie dobrą pracę, aż w końcu wyprowadzi się „na swoje”, na ślub, na ciążę, na dzieci, rodzinę, sukces czy idealną wagę. Czekamy, aż w końcu wyrobimy sobie upragnione nawyki, usiądziemy do wyczekanej książki, wybierzemy się na randkę z mężem czy poleżymy w spokoju pod palmą 🙂
A ja przychodzę dziś do Ciebie z taką rozkminą: że może jednak warto by było choć na moment zapomnieć o tym, co ma być? Zdarza się, że „plany planami, a życie życiem”, w związku z czym często nawet najpiękniejsze plany dość solidnie potrafią rozminąć się z rzeczywistością.
Może więc nie ma sensu z taką wytrwałością skupiać się na tym co będzie kiedyś tam? Może w zamian warto spróbować dostrzec te małe szczęścia dzisiaj, tutaj, teraz?
I choć nie są dokładnie takie, jakie powinny być i na jakie tak bardzo „czekamy” to może choć w małym stopniu będą w stanie nas uszczęśliwić?
Tak sobie staram wmawiać, a podobno często powtarzane kłamstwo w końcu staje się prawdą, także wiesz… warto spróbować 😉 Ja, pomimo, że czekam na spokojne blogowanie bez dzieci (które kiedyś nastąpi, wierzę w to!!!), w międzyczasie próbuję cieszyć się tym, że mogę sobie pozwolić na pracę w ograniczonym zakresie. Doceniam to, że nie muszę się zrywać wcześnie rano i mogę być sama sobie sterem, żeglarzem i okrętem 🙂
A Ty, na co teraz czekasz? Za co jesteś wdzięczna – tu i teraz?
Zdjęcia: More for Family Fotografia
SPODOBAŁ CI SIĘ TEN WPIS? BĘDZIE MI BARDZO MIŁO, JEŚLI:
- zostawisz pod nim komentarz,
- polubisz mój fanpage na Facebooku,
- zaobserwujesz mój profil na Instagramie.