Praca&Dziecko: Mój typowy dzień
Jak wygląda mój dzień, odkąd wróciłam do pracy? Jak ewoluował po urodzeniu dziecka? Jak sobie radzę z wyzwaniami, jakie stawia przede mną szara rzeczywistość? Odpowiedzi na te i inne pytania znajdziecie w tym wpisie.
i
Poranek
Wbrew pozorom poranne wstawanie wcale nie jest takie trudne. Kryzys przychodzi później. Pierwszy zwykle w okolicach południa, ale zacznijmy od początku. Wstaję o 5:30. Co drugi dzień o 5 rano, kiedy to myję, suszę i układam włosy. Nie, nie mam siły robić tego wieczorami, kiedy to Aleks już wpadnie w objęcia Morfeusza. Tym bardziej nie, bo ostatnimi czasy moje dziecię zasypia w okolicach 22, a ja wtedy już zupełnie nie wiem jak się nazywam.
Rano podział obowiązków mamy następujący: K. ogarnia Aleksa, ja ogarniam siebie. Więc pokornie wstaję, ogarniam fryzurę i makijaż. Odkąd zdecydowałam się na aplikację sztucznych rzęs (metodą 3-5D, w salonie Beauty Room Poznań) mam rano jakieś 10 minut więcej, bo nie tuszuję rzęs ani nawet nie robię kresek eyelinerem. Oszczędzam czas gdzie tylko mogę, a to jeden ze sposobów. W tym czasie K. robi mi kawę Inkę, ubiera Aleksa (w przygotowane przeze mnie rzeczy) i szykuje dla nas jedzenie (jeśli nie zrobiliśmy tego dzień wcześniej). Ja wychodzę szybciej, by być w pracy w okolicach 7 rano. O tej godzinie K. dopiero wyjeżdża z Aleksem z domu, odstawia go do żłobka i sam jedzie na 8 do pracy.
Praca
Jak wspominałam w innych wpisach, pracuję (co bardzo sobie cenię) w nieregulowanym czasie pracy. „Muszę” się w niej pojawić do 9 rano i być do 15-tej. Zwykle staram się pracować w godzinach 7-15, ale różnie to bywa. Od czasu do czasu zdarza mi się ogarniać swoje sprawy rano lub po pracy i wtedy mój working day wygląda nieco inaczej. Siedziba firmy, w której pracuję została przeniesiona dużo dalej niż do tej pory i w mocno zakorkowane okolice, więc zdarza mi się jechać po Aleksa 20-30 min, ale i spóźnić na własny, pierwszy w Aleksa karierze żłobkowej Dzień Matki o… 1,5 godziny. Tym samym wyróżnienie Matki Roku na ten moment leży gdzieś w sferze moich marzeń. W pracy zajmuję się wieloma rzeczami, czasem zdarzają się takie dni, kiedy nie wiem w co ręce włożyć (dość często), ale lubię to co robię. W natłoku spraw, czas upływa mi bardzo szybko. Nie mam kiedy zatęsknić za kimkolwiek, ani narzekać, że mi się dłuży. Dopiero jak kończę pracę, to lecę po Aleksa do żłobka jak na skrzydłach. Od czasu do czasu odbieram go pół godziny później i zaliczam zakupy (spożywkę), bo bez niego jestem w stanie zrobić to o wiele szybciej i zdążyć przed korkami (a vis a vis żłobka mam Biedronkę). W domu jesteśmy zwykle ok. 16-17. I tutaj zaczyna się całkowita improwizacja czyli…
Popołudniowy bezplan
Zwykle (jak to ja) mam jakieś 2-3 rzeczy na liście „do zrobienia” danego dnia, ale nie zawsze udaje mi się je zrealizować. Jeśli jest to jakaś sprawa poza domem i Aleksa odbierają dziadkowie lub K., to nie ma, że boli. Zawsze stawiam się na umówione spotkania o czasie i nigdy ich nie odwołuję. Wizyty u lekarza, kosmetyczki, fryzjera – to zawsze udaje mi się odhaczyć z listy. Gorzej z pracami domowymi, te u mnie kuleją i choć często obiecuję sobie poprawę, to zawsze pojawia się coś innego, ważniejszego w danym momencie. Czyli albo Aleks chce, by 30 razy iść z nim do szuflady z ciastkami (i nie uznaje odmowy), albo jest płacz i lament bo chce siedzieć na kuchennym stole, albo uda mi się położyć z nim na chwilę i wówczas za nic w świecie nie chce mi się z łóżka ruszyć. W międzyczasie zaczynam zajmować się jedzeniem, choć czasem poza kolacją dla Aleksa nie zrobię nic więcej i ten temat spada na barki K. kiedy to on wróci z pracy.
Ale do tej chwili jeszcze zdążę zrobić całkiem sporo: po raz setny podnieść różnego rodzaju rzeczy z podłogi (też tak macie?), wstawić pralkę, zmywarkę, strzepnąć z naszego łóżka miliony okruchów (nie mam pojęcia skąd się biorą, myślicie, że od tego, że jemy w nim?), poukładać poduszki na kanapie, przetrzeć kurze (jeśli rozważacie zmianę białych mebli na ciemne – nie idźcie za naszym przykładem!), ponarzekać na fakt, iż od prawie 8 miesięcy wciąż nie możemy powiesić zegara na ścianie (ktoś chętny, żeby to zrobić?). Okej, zakupy zrobione, dom jako tako wygląda, dziecko żyje, to może jakiś spacer? Yyyyy… nie. Spacery zostawiłam daleko za sobą w czasach, kiedy to „siedziałam w domu” na macierzyńskim. Nie i nie. Doba nie jest aż tak długa. Z Aleksem, w tygodniu, zaliczam jedynie zakupy i nic poza tym. Kolejne miejsca niżej w klasyfikacji „Matka Roku”. Ale hola hola! Moje dziecko ma sucho w pieluszce, jest najedzone i zadowolone, a za sobą ma dzień pełen wrażeń i atrakcji w żłobku. Na spacery w żłobku też chodzą. To po co jeszcze popołudniami mam go ciągać? I tak po tym wszystkim, zupełnie nie wiedzieć kiedy nadchodzi…
i
Wieczór
Te ostatnio męczą mnie najbardziej. Jeszcze do przed urlopem w Grecji, Aleks o 20 już dawno spał. Obecnie, choćbym na rzęsach stawała – nie ma takiej opcji. Nie wiem co się temu dzieciakowi odmieniło, ostatnio ktoś mnie zapewniał, że to kwestia tego, że długo jest jasno na zewnątrz i głęboko wierzę w to, że brzmi to sensownie (bo to moja jedyna nadzieja). Faktycznie, zimą, o godzinie 17 to już się z domu nawet dorosłemu ruszać i przedzierać przez zaspy nie chce, bo to przecież prawie noc! Ufam, że niedługo wrócimy do normalności.
Na razie jednak funkcjonujemy następująco: 19.30 – kolacja, 20 – kąpiel (bo później się słania i nie chce), pielęgnacja, witaminki i… buszuje do 22. K. praktycznie codziennie próbuje podejść do usypiania Aleksa wcześniej „bo wygląda na zmęczonego”, „bo wstał z drzemki wcześniej, o 13 i przecież się dzisiaj wyszalał”. Nic z tego Drodzy Państwo. Nasze dziecko chodzi spać najwcześniej o 22 i ani minuty nam nie podaruje. Jeszcze do niedawna w tym miejscu napisałabym Wam, że w okolicach 20 mamy czas dla siebie, na Wieczór Dla Dorosłych, że K. przygotowuje kolację, że wspólnie jemy i oglądamy jakiś film. Bo tak wyglądały nasze wieczory przez długi, długi czas. Obecnie, ja usypiam Aleksa, czytam bajeczki, śpiewam, głaszczę po pleckach, miliony razy wkładam go z powrotem do łóżka, aż w końcu… sama zasypiam. Na szczęście on też (spróbowałby nie). Schemat jest za każdym razem ten sam, niestety. K. mnie budzi i prawie na rękach niesie do sypialni, ja przez sen przeżuwam kolację, która podczas innego rozwoju wydarzeń (zgodnie z oczekiwaniami) o wiele bardziej by mi smakowała, po czym odwracam się na bok (już w naszym łóżku) i zasypiam dalej. I nagle robi się 5:30, kiedy muszę wstać…
Muszę jeszcze doprecyzować jedną, bardzo ważną rzecz. Ktoś mógłby pomyśleć, że moje życie to przeplatające się pasma rutyny i nudy. Tak zupełnie nie jest, a przynajmniej nie w tym złym sensie. Przy dziecku, dodatkowo, kiedy oboje rodzice pracują – rutyna jest konieczna. To dzięki niej jest jakiś promyk nadziei na horyzoncie, że cały dzień będzie trzymał się kupy. Ale mimo wszystko, jest tam miejsce na spontaniczność. Może nie na taką pod tytułem „rzućmy wszystko i jedźmy… (tutaj jakieś piękne miejsce)!”, ale na…
i
Proste przyjemności
Wiecie, takie drobne radości zwyczajnego życia. Mam na myśli również sztukę odpuszczania. W końcu, dla matki, która ma milion spraw na głowie i grafik wypchany po brzegi, a do tego nieuleczalnie choruje na perfekcjonizm, powiedzenie sobie: „nie robię tego”, to radość na wagę złota, wierzcie mi. I nawet nie taka całkiem mała. Znajduję też czas na rozrywkę. Choć od lat najlepszą jest wspólne z K. oglądanie filmów we własnej sypialni, robię też inne rzeczy. Może plenerowe grillowanie z przyjaciółmi wygląda już inaczej niż jeszcze 3 lata temu, ale wciąż umiem zachwycać się przyniesioną pod nos kawą z ekspresu z ręcznie ubitą pianką mleka przez gospodynię i lekko przyspawanymi do folii aluminiowej camembertami (bo nie wiedziałam, że powinny być w całości, a nie pokrojone). Raczę się też kieliszkiem wina wieczorami, tym, że teściowie odwiozą Aleksa godzinę później i mogę wziąć kąpiel i nawet włosy ogarnąć, a nawet samym faktem, że (w końcu!) kupiłam karnet na jogę (i pierwsze zajęcia ashtangi mam w poniedziałek) i że nie idę tam sama, ba, z d w i e m a przyjaciółkami. Tym, że udało mi się dzisiaj zrobić obiad. Że zaliczyłam trening z Mel-B. Bo przecież pracującej matce tak trudno jest wykrzesać czas i chęci na wszystko.
Nigdy nie ma wystarczającej ilości czasu, by zrobić wszystko, ale zawsze jest wystarczająca ilość, by zrobić to, co najważniejsze.
Brian Tracy
A Wy, jak dajecie radę łączyć rodzicielstwo z obowiązkami? Wasz dzień przypomina mój, czy zupełnie nie? Macie jakieś triki, dzięki którym jest choć trochę łatwiej to wszystko ogarnąć czy sami takich potrzebujecie?