Mamo, a czemu się dziś nie złościsz?
Ten wpis powstaje pod wpływem chwili. Od czasu do czasu przychodzi taki moment, kiedy różnego rodzaju emocji jest we mnie tak dużo, że w trybie definitywnie na już potrzebują jakiegoś ujścia. Owe ujście praktycznie od zawsze znajduję w pisaniu. To dzięki niemu mogę przelać wszystkie swoje gorzkie żale na klawiaturę komputera, a później odejść – jak gdyby nigdy nic się nie stało. Dzisiaj będę mówić u trudnościach związanych z podwójnym macierzyństwem.
Jeśli uważasz, że o takich tematach mówić nie przystoi, albo że depresja matek to coś co tak naprawdę nie istnieje – nie czytaj dalej. Daleka jestem od tego, by swojego macierzyństwa żałować, ale nie zmienia to faktu, że w moim odczuciu to nie tylko motylki w brzuszku i wieczny stan uniesienia. To wiele trudnych i często bardzo skrajnych emocji i działań.
Dzieci potrafią doprowadzić człowieka do stanu, o jaki sam by siebie nie podejrzewał i to tak bardzo prawda, że aż wstyd się przyznać.
No właśnie – wstyd. Chciałabym ten wstyd trochę odczarować. Za dużo obserwuję tego ociekającego lukrem, a za mało tak bardzo rzeczywistego obrazu bycia mamą.
Mówi się, że dziecko jest jak tatuaż na twarzy. Zgadzam się z tym stwierdzeniem całą sobą. Nie jesteś w stanie go wymazać, wyrzucić z głowy nawet na sekundę, nawet gdybyś pragnęła tego z całych sił. Czy chcesz czy nie chcesz, całe swoje życie i codzienne działania układasz pod swoje dziecko. To jego potrzeby są na piedestale. Oczywiście, możemy sobie pogadać o zachowaniu równowagi – ale prawda jest taka, że to wciąż ono dyktuje warunki.
Jakiś czas temu pisałam o tym (TUTAJ) jak mnie podwójne macierzyństwo zmieniło, kim teraz jestem jako mama dwójki dzieci i myślę, że dość dobitnie dałam do zrozumienia, że są momenty w których czuję, że zawiodłam. I wiesz co? Minęło trochę czasu i absolutnie nic się w tej kwestii nie zmieniło.
Macierzyństwo to jeden wielki wyrzut sumienia.
Owszem, od czasu do czasu miewam ciągoty do narzekania, ale tego nawet nie muszę jakoś specjalnie koloryzować. Mam wrażenie, że ostatnio całe moje życie to jedno długie pasmo wyrzutów. Tak bardzo staram się być najlepszą mamą dla moich dzieci, każdego dnia zaczynam wciąż od nowa z nadzieją i jakąś taką naiwnością, że może tym razem się uda. I o ile na jednych polach tego macierzyństwa faktycznie mi się udaje, o tyle zawsze gdzieś zawodzę. Zawsze.
A jak już mi się zdarzy jakiś taki dzień, kiedy mam wrażenie, że oto tym razem podołałam od początku do końca to i tak zawsze kładę się do łóżka z myślą, że to był tylko jeden taki dzień. Że nie będę w stanie tak cały czas funkcjonować. Że mi się nie uda.
Wczoraj mój syn powiedział do mnie „Mamo, ale dlaczego dzisiaj nie jesteś taka zła?”.
To było jak policzek w twarz. Nie potrafiłam wydukać z siebie ani słowa, po prostu bardzo mocno go przytuliłam. I za chwilę zaczęłam rozkładać na czynniki pierwsze swoje zachowanie i analizować: czy ja naprawdę wciąż jestem taka zła? No i jeszcze gorsze: czy moje dziecko jest w stanie chłonąć te negatywne emocje?
Sytuacja powtórzyła się kolejnego dnia. Dzisiaj też było, ni z gruszki ni z pietruszki: „Mamo, a czemu się dziś nie złościsz?”. Co można odpowiedzieć na takie pytanie?
Po raz kolejny zdałam sobie sprawę, że nasz niespełna pięciolatek jest już całkiem rozgarniętym dzieciakiem. Że słyszy bardzo dużo i rozumie więcej, niż mogłoby nam się wydawać. Niby taka oczywista oczywistość, ale gdzieś tam chyba częściowo wciąż żyłam złudzeniem, że on nie słucha, nie widzi, nie czuje. Nie czuje moich emocji.
Prawda jest taka, że ostatnie miesiące dały nam ostro w kość, jeśli chodzi o kwestie zdrowotne. Pasmo chorób ciągnie się za nami nieprzerwanie od grudnia i nie chce odpuścić. Kiedy już myślę, że to koniec, zaraz pojawia się coś nowego co po raz kolejny zabija nadzieję na powrót do normalności. Do tego dobiegający za chwilę końca mój urlop macierzyński i ta obezwładniająca myśl o tym, co będzie dalej.
Nie sądziłam, że on tak bardzo przejmuje moje wątpliwości, moje poczucie winy, złość i bezsilność.
Teraz jednak czuję się jeszcze gorzej ze świadomością tego wszystkiego. Nie wiem dalej jak dzielić swoje serce i czas pomiędzy dwoje dzieci. Tak bardzo pragnę mieć wszystko i być wszystkim. Chciałabym robić karierę, bo czuję, że jestem na nią gotowa, a jednocześnie całą sobą nie chcę odbierać siebie moim dzieciom. Dobrze wiem, że nie można mieć wszystkiego i że takie jest życie.
Miliony kobiet rodzi dzieci, ma pracę, zobowiązania i jakoś żyje. No właśnie – a co, jeśli ja nie chcę żyć jakoś? Tylko co robić, jeśli doby nijak wydłużyć się nie da? Dlaczego to całe budowanie więzi ze swoimi dziećmi jest tak trudne, że aż… nierealne? Nie chcę czekać, aż wszystko będzie idealnie poukładane, zanim w końcu będę mogła cieszyć się tym, co mam.
Wierzę, że wiele mam podziela moje emocje. Niekoniecznie chce się nimi dzielić, myśli, że nie wypada publicznie przyznawać się do tego, że sobie w macierzyństwie nie radzą.
Dlaczego ten kult mamy-superbohaterki tak bardzo przejął nasze myśli? Dlaczego zawsze musimy być idealne? Czy tylko skrajności mają rację bytu w naszym społeczeństwie? Mam wrażenie, że wybór jest tylko zero-jedynkowy: jest mama-męczennica, która w 100% poświęca się swoim dzieciom nawet kosztem siebie i mama-wyrodna, która stawia swoje potrzeby i ich realizację ponad dziećmi.
Dlaczego nie możemy mieć jednego i drugiego? Dlaczego, jeśli jedna z opcji zaczyna przechylać szalę, to każdorazowo wzbudza w nas to poczucie winy? Jak sobie poradzić z natrętnymi myślami o tym, że znów dałam ciała jako matka?
Dobrze, że moje dzieci nie widzą mnie moimi oczami, bo cóż… byłby to dość marny widok. Jakie to cudowne, że w oczach dziecka matka jest Bogiem. Ale czy na pewno i czy na zawsze? Czy zawsze będzie czas na to, żeby się poprawić?
Niestety, śmiem twierdzić, że nie. Mamy tylko to, co tu i teraz. I nic ponadto.
SPODOBAŁ CI SIĘ TEN WPIS? BĘDZIE MI BARDZO MIŁO, JEŚLI:
- zostawisz pod nim komentarz
- polubisz mój fanpage na Facebooku, tak, żeby być na bieżąco z nowościami
- zaobserwujesz mój profil na Instagramie