Gdy jedno dziecko odbiera mamę drugiemu…
Dzisiejszy wpis powstał właściwie pod wpływem chwili, ale jego nasionko kiełkowało w mojej głowie już właściwie kiedy trafiłam do szpitala w oczekiwaniu na planowane cięcie cesarskie z Oliwką. Już wtedy było mi strasznie trudno zostawić na kilka dni swoje ukochane pierwsze dziecko w domu i iść rodzić kolejne. Kiedy Oli miała niespełna trzy tygodnie i ponownie trafiłyśmy do szpitala, a później przez kolejne dni, tygodnie i miesiące prowadziliśmy u niej obszerną diagnostykę medyczną nie było chwili, żeby nie ogarniały mnie potworne wyrzuty sumienia. Bo jak to możliwe, że dziecko, które jeszcze przed chwilą było absolutnym numerem jeden tak szybko z tego piedestału spadło? Dlaczego, choć obiecałam sobie, że nic się nie zmieni… zmieniło się absolutnie wszystko? Dlaczego wieczór w wieczór Aleks zasypia z tatą, a nie tak jak dotychczas – z mamą? Dzisiejszy wpis będzie traktował o emocjach, które noszę w sobie już przez zdecydowanie zbyt długi czas.
To właśnie wtedy wszystko się zaczęło. Dokładnie w momencie, kiedy po raz pierwszy położono mi maleńką córeczkę na klatce piersiowej, a jej cudowny zapach zagłuszył to, jak bardzo czułam szarpanie w dole brzucha. A może zaczęło się jeszcze wcześniej? W tej zagrożonej ciąży, w której było dużo płaczu i jeszcze więcej stresu? W końcu dzieci czują takie rzeczy. Aleks na pewno wiedział, że nadchodzi wielka zmiana.
Nie mogłam go już brać na ręce i choć za każdym razem winę zrzucałam na ból pleców, on musiał podświadomie czuć, że to nie jedyny powód. Musiałam leżeć, dużo. Wzdrygałam się przy każdym jego zbyt gwałtownym ruchu w obawie przed przypadkowym uderzeniem czy kopnięciem w brzuch. Widział, jak robię sobie zastrzyki i miał świadomość, że te siniaki robią się po podaniu lekarstwa dla bobasa w środku. Niby rozumiał, że będzie miał siostrę, ale myślę, że do samego końca tak naprawdę nie rozumiał.
Ja sama nie rozumiałam jak to będzie mieć dwójkę dzieci, ba, nawet nie wierzyłam, że tym razem uda mi się donosić ciążę do końca. Jak więc mogłam oczekiwać tego zrozumienia u jeszcze wtedy zaledwie trzylatka?
Potęga wypierania
Za dwa dni minie 9 miesięcy odkąd Oliwka jest z nami. Jeszcze przed chwilą mylnie sądziłam, że temat zazdrości i całe to „ogarnianie się” z dwójką dzieci jest już dawno za nami. Okazało się jednak, że zazdrość może przybierać różne oblicza, a na dodatek te nie zawsze są tak oczywiste. A może problem od początku leżał we mnie? I to ja go wyparłam? Tak, wyparcie to właściwe słowo. Uznałam, że wszystko mam już tak perfekcyjnie poukładane, że nic nie będzie w stanie tego zaburzyć. W końcu ja tak postanowiłam i tak być musi. A jednak rzeczywistość okazała się być zgoła inna.
Pojawiły się ni stąd ni zowąd. Kryzys emocjonalny i pierwsza dawka otrzeźwienia. Nagle (tak, nagle!) okazało się, że moje pierwsze dziecko też mnie potrzebuje! Jak to możliwe? Przecież wydawać by się mogło, że on WSZYSTKO ROZUMIE! No właśnie… i to była pierwsza pułapka, w którą dałam się złapać. To wrażenie – że Aleks jest już TAKI DUŻY – które pojawiło się po powrocie ze szpitala do domu ze świeżo narodzoną córką na rękach, nigdy nie przeminęło.
Złudzenie, jakie towarzyszyło mojemu spojrzeniu na jego fizyczność jakimś cudem przełożyło się również na moje myślenie o jego psychice. Jawił się w mojej głowie jako dorosły! Nie minęło to wraz z powrotem do domu, ani z kolejnymi miesiącami. Wciąż i przy każdej okazji tłumaczyłam sobie, że ON PRZECIEŻ ROZUMIE. Rozumie, że Oliwka musi jeść, być usypiana, czasem noszona, że on musi być cicho, kiedy ona śpi i ŻE TO PRZECIEŻ LOGICZNE, że o pewnych sprawach TRZEBA wiedzieć.
Dzieci nasiąkają tak naprawdę wszystkim jak gąbka. Ja traktowałam Aleksa… bez zastanowienia. Z góry założyłam, że rozumie i traktowałam go jak równego sobie. Myślałam, że skoro raz mu powiem, że usypiam Oliwkę i że jak ona zaśnie to do niego przyjdę, to nie będzie hałasował za ścianą i co chwilę zaglądał do sypialni. Później za te zachowania złościłam się… na niego. No właśnie. To nie była tylko zazdrość brata o siostrę. To też moja złość i bezradność, które wciąż duszę głęboko w środku.
Jestem zła na siebie o to, że wszystko się zmieniło. Że jeszcze przed chwilą byłam mamą małego, cudownego chłopczyka, który miał mnie na wyłączność w absolutnie każdej chwili. A teraz muszę swoje serce, siły i czas ciągle tylko rozdzierać na pół. Dokonywać wyborów: „Kto mnie teraz potrzebuje bardziej? Kto może poczekać tym razem?” i znów obrywać rykoszetem od wyrzutów sumienia: „Dlaczego kolejny raz padło na starszaka?”.
Nie chcę być mamą znerwicowaną
I choć tak patrząc czysto powierzchownie, u mnie w życiu de facto wszystko gra to jednak wchodząc głębiej, zaczynają się schody. Nie jestem robotem, ale tak często zabiegam o to, by w końcu się nim stać. Zdecydowanie zbyt często. Każdego dnia staję na sztafecie i próbuję wygrać sama ze sobą i swoimi słabościami. Nie ma dla mnie tłumaczeń. Zmęczenie to nie wymówka, choroba też nie. Kiedy jestem chora, myślę tylko o tym, żeby wyzdrowieć jak najszybciej, by móc dalej zapierdalać. Taka prawda.
Kocham moje dzieci nad życie i jestem szczerze wdzięczna za to, że je mam. Kto jak kto, ale ja wiem co to znaczy wdzięczność za ich zdrowie i życie. Kocham ich dotyk, zapach, spojrzenia i uśmiechy. Uważam, że nie mogło mnie spotkać nić lepszego niż ich przyjście na świat i doceniam każdy dzień z nimi. Nie zmienia to jednak faktu, że od czasu do czasu tak bardzo chciałabym włączyć przycisk „STOP” na pilocie życia. Żeby zawiesić to co wokół mnie, zapisać i zwyczajnie przez moment pobyć bez nich.
Za chwilę jednak sama strofuję siebie za te myśli i przypominam sobie, że jeszcze za tym wszystkim zatęsknię. Że kiedyś dorosną, a ja będę wracać myślami do tych chwil, kiedy były właśnie takie jak teraz. Nie daję sobie przyzwolenia na te złe emocje i sama podświadomie czuję, że to niedobrze. Bo one kiedyś wykipią.
Czy jestem złą mamą?
Złą na siebie, to na pewno.
Jestem też zła na mojego syna, bo nie rozumie, że muszę zajmować się też córką, a przecież SIĘ NIE ROZDWOJĘ! Jestem zła na córkę, bo się pojawiła, bo płacze, bo mnie potrzebuje, kiedy akurat JA MUSZĘ poświęcić chwilę czasu synowi. Jestem zła na Aleksa, bo nie potrafi się zająć sam sobą, kiedy tego potrzebuję. Jestem zła na Oliwkę, bo obudziła się z drzemki zbyt wcześnie, kiedy ja usiłowałam poświęcić ten czas Aleksowi. Jestem zła na Aleksa, bo nie potrafi odebrać się sam z przedszkola, kiedy akurat Oliwka zasnęła na drzemkę. Jestem zła na Oliwkę, bo to przez nią nie jestem dla Aleksa już taką mamą jak kiedyś.
Jestem zła na siebie, bo wciąż nie potrafię znaleźć złotego środka. Bo reaguję smutkiem, złością, zniecierpliwieniem. Bo często wybucham.
Te wszystkie moje emocje usiłują znaleźć ujście, ale wciąż nie mogą. Szukam rozwiązania, ale nie ma takich łatwych ani szybkich. Usiłuję wygospodarować czas na bycie tylko ze starszakiem, ale wciąż mi się to nie udaje. W tygodniu nie ma na to nawet cienia szansy. A może, ponownie – to we mnie jest problem, to moje podejście powinnam najpierw zmienić? Tylko od czego zacząć?
Właściwie to chyba nie tylko o ten brak czasu sam na sam z Aleksem chodzi, ale też o jakość czasu spędzanego wspólnie, w trójkę z Oli.
Odkąd pojawiła się na świecie, ja stałam się zupełnie inna dla niego. Kiedy jesteśmy tylko ja i on, wszystko jest jak dawniej, kiedy jednak muszę sama opiekować się dwójką dzieci, coś się we mnie zmienia. Nasza codzienność to wówczas wieczne nakazy i zakazy. Nie mamy jakichś sztywnych ram dnia, ale pewne rzeczy zwyczajnie muszą się odbyć, jeśli nie mamy iść spać nad ranem.
Mam wrażenie, że w kierunku Aleksa wydaję tylko komendy, reprymendy i tłumaczenia. „Jedz!”, „Ubieraj się!”, „Szybciej!”, „Spóźnimy się do przedszkola”, „Chodź, bo zaraz się wszyscy spocimy”, „Ja wychodzę!!!”, „TERAZ”, „Nie zaraz, tylko teraz!”, „Później”, „Zaraz”, „Za chwilę”, „Poczekaj, teraz muszę (…)”, „Jak Oliwka zaśnie to do Ciebie przyjdę”… i „NIE”. To takie najczęstsze.
Kocham moje dzieci najbardziej na świecie, ale nie mam już na to wszystko siły. Podwójne macierzyństwo mnie przerosło i choć z pozoru ktoś mógłby myśleć inaczej to ja jestem nim już bardzo zmęczona. A tak najbardziej jestem zmęczona sobą w nim. Tak bardzo się staram, czytam, wdrażam w życie, a i tak każdy mój dzień to walka. Walka o siebie, o naszą rodzinę, o to by dobrze wychować nasze dzieci. By nie pozwalać im na wszystko, ale jednocześnie być dla nich i przy nich. I walka z wyrzutami sumienia i ciągłym wirowaniem myśli wokół tego jednego pytania: „Czy jestem dobrą mamą?”.
Zdjęcia: More for Family Fotografia
SPODOBAŁ CI SIĘ TEN WPIS? BĘDZIE MI BARDZO MIŁO, JEŚLI:
- zostawisz pod nim komentarz
- polubisz mój fanpage na Facebooku, tak, żeby być na bieżąco z nowościami
- zaobserwujesz mój profil na Instagramie