fbpx
Projekty

Walcząc z Alzheimerem. 1# Pożeraczka książek.

Tym cyklem otwieram coś zupełnie nowego na tym blogu. Sama do końca jeszcze nie wiem co, kształt się będzie dookreślał w trakcie, wiem tylko tyle, że przeglądając moje stare i obecne wpisy bardzo się zdumiałam widząc, jak ogromne postępy w warsztacie pisarskim poczyniłam. Chcąc pójść o krok dalej, postanowiłam stworzyć coś nietuzinkowego: będzie w tym wiele skrawków fikcji literackiej umiejętnie polepionych z moimi własnymi przeżyciami. Nie odróżnisz, co jest czym i o to właśnie chodzi. Ostrzegam, tematy będą przeróżne i zupełnie nie wiem, czy znajdziesz w nich coś dla Ciebie. Ale to nie o Ciebie chodzi, bo to dla nie dla Ciebie powstaje. To będzie tylko upust wszystkiego, co siedzi mi w głowie. Być może nie wyniesiesz z tego nic, a może aż dobrą rozrywkę. Tego jeszcze nie wiem. Daj mi szansę, a wspólnie zobaczymy, czy te myśli mają jakikolwiek sens.

 

1# Pożeraczka książek

Miałam wtedy nawet nie kilkanaście lat. Pamiętam jak przez mgłę czasy podstawówki, którą zmieniałam dwukrotnie. To tam znalazłam przyjaciółki na całe życie. Przez kolejnych dwadzieścia nie poznałam drugich takich jak one. To właśnie tam, w otchłani ponurej osiedlowej biblioteki zostawiłyśmy część siebie. Nie zaczęłyśmy tam wspólnie. Przypadkiem dowiedziałyśmy się, że łączy nas wspólna pasja, i to niejedna. Kończąc lekcje o czternastej trzydzieści pędem leciałyśmy do biblioteki. Na szczęście miałyśmy ją pod nosem. Godzinami siedziałyśmy przy dużym drewnianym stole, odrabiałyśmy lekcje, szukałyśmy informacji potrzebnych do szkoły, pisałyśmy we wspólnym pamiętniku, rysowałyśmy, dzieliłyśmy się sekretami i marzeniami i… czytałyśmy. W tamtych czasach średnio raz w tygodniu robiłam w bibliotece całkowitą wymiankę. Można było wziąć do domu naraz 5 książek i ja zawsze brałam tyle. Wieczorem biegłam do domu, pakowałam się do łóżka i przepadałam w perypetiach nieprawdziwych bohaterów. Choć dla mnie byli oni prawdziwi na zabój. Kiedy czytałam, to jednym tchem. Można było do mnie mówić i mówić, a odpowiadało tylko echo. Wtedy nic innego dla mnie nie istniało. Rano z radością wracałam do szkoły, do przyjaciółek. Zamykając się w szkolnej toalecie pisałyśmy we wspólnym pamiętniku. Dzieliłyśmy go między siebie cztery, czasem więcej. Klub Super Dziewczyn, tak się nazywałyśmy. Każda prowadziła w nim swoją własną rybrykę i każda była w kimś na śmierć zakochana. Nosiłyśmy imiona bohaterek jednej z bajek o czarodziejkach. Ja byłam Cornelią, długonogą trzpiotką-roztropką o blond włosach. Każda z nas w tym czasie nosiła w sercu również wiele innych pasji. Ja uwielbiałam malować. Moje prace wisiały w Młodzieżowym Domu Kultury, brały udział w międzynarodowych wystawach. Do dziś mam w mieszkaniu te same z obrazów, które niegdyś wisiały oprawione w ramki w moim domu rodzinnym. Sądziłam, że będę wielką artystką i tak będę zarabiać na życie. Pasjonowała mnie energia lekkoduchów, głównie dlatego, że sama nigdy nie stąpałam twardo po ziemi.

 

Mniej więcej wtedy zaczęłam pisać

Pierwszą książkę napisałam jeszcze w podstawówce. Przyjaciółka, aktualnie już po grafice pomagała mi ją ilustrować i od czasu do czasu podrzucała pomysły na kontynuację rozpoczętych wątków. Zawsze marzyłam o bogactwie. Nie jarały mnie pieniądze same w sobie, ale możliwości, jakie ze sobą niosą. Tytuł mojej pierwszej powieści mówił sam za siebie: Szaleństwa Małych Milionerek. Nie to, że było mi źle. Rodzice zapewnili mi wszystko, a przede wszystkim dobry start. Chciałam jednak czegoś więcej. Sądziłam, że pokaźne zaplecze finansowe pozwoli mi na spokój ducha i umożliwi realizację wszelkich, nawet tych z pozoru błahych zachcianek. W pewnym momencie poszłam o krok dalej. To było już w gimazjum, mniej więcej w czasie rozwodu rodziców. Pomimo, iż każda z moich przyjaciółek i ja również, poszłyśmy do różnych szkół, nasza relacja nie umarła. Dalej się spotykałyśmy, ale już bardziej „zdalnie”, o ile w ogóle mogę tak powiedzieć o wydarzeniach z okolic roku 2002. Dopiero wtedy miałam to szczęście dostać swój pierwszy telefon, który działał tylko po kablu od ładowarki, a najwyższą formą zalotów było puszczanie i odpuszczanie sobie dzwonków. Nie kontaktowałyśmy się jednak ze sobą w ten sposób – dalej pisałyśmy w pamiętniku, a Klub dalej żył. Powstawały kolejne zeszyty, które mam w domu rodzinnym do dziś i jakimś cudem przetrwały ten szmat czasu. Szukałyśmy coraz to nowych kryjówek na podrzucanie sobie pamiętnika, kiedy to nie udawało nam się zobaczyć na żywo, a chciałyśmy go puścić dalej. Miałyśmy stałą miejscówkę za drzewami nieopodal mojego starego bloku, ale co jakiś czas się zmieniała. W końcu nadeszła zima i w obawie przed zamoknięciem, a co za tym idzie – potworną wizją zniszczenia zeszytu, znalazłyśmy dla niego bezpieczne miejsce. Gdzieżby indziej było mu lepiej niż w bibliotece? Kochałyśmy naszą panią bibliotekarkę i darzyłyśmy pełnym zaufaniem. Teraz wspominam ją z tęsknotą i zastanawiam się co o nas myślała i czy czasem przeglądała nasze zapiski. Przez kolejne lata wracałam do nich z rozrzewnieniem.

 

Kolejna książka to był hit wszechczasów

Milionerki miały oczywiście swoje kolejne części, ale ta była czymś zupełnie innym. Krótki, aczkolwiek dosadny tytuł: Morderstwo, był wszystkim co mnie wówczas zajmowało. Nie wiem, czy dlatego, że chciałam je popełnić czy po prostu był to kolejny etap mojego dorastania. Byłam do szaleństwa zakochana w chłopaku, który kompletnie się mną nie interesował. Dopiero w późniejszych latach zbudowaliśmy ze sobą mocną przyjaźń, rozpadła się ona jednak z upływem tych kolejnych. Wspominam go jednak z dużym sentymentem, jako dość istotny etap mojego życia. W końcu to dzięki niemu powstała tamta książka. Chwilę później magicznie pojawił się Internet. Pomimo milionów monet jakie pożerał i wydzielonego czasu od rodzeństwa, które nie chciało się dzielić komputerem, a nawet potrafiło odłączyć go „z prądu”, kiedy mój czas minął powstało moje pierwsze, raczkujące miejsce w sieci. Hejt zbierało od samego początku, ale tylko się z niego uczyłam. To znaczy uczyłam umieć olewać ciepłym moczem. Brzydko napisane, ale przynajmniej szczerze. Wtedy mi trochę tej grubej skóry brakowało, ale to tak jak ze wszystkim – początki zawsze są trudne. Nie przestawałam pisać. Ani czytać. Mój zasób słownictwa wykraczał mocno poza szablony. Zawsze najlepsza uczennica, ulubienica pani od polskiego, lekką rączką odwalająca elaboraty w szkole. Ach, pani od polskiego. Być może to dzięki niej jestem tutaj? Czy byłaby ze mnie dumna? Czy w ogóle jeszcze żyje?

Od tej pory minęło 15 lat. Choć bardzo tego pragnę – czasu na książkę często mi brakuje. Jednak nie wzbraniam się przed kupowaniem kolejnych i kolejnych pozycji. Mocno wierzę, że kiedyś nadejdzie na nie pora. Za to, jak widać: nigdy nie przestałam pisać. Z dnia na dzień kocham to coraz mocniej, całym swoim sercem i duszą. Wiesz jednak, co w pisaniu cenię sobie najbardziej? Tą niezależność. Wiesz, tą, że siedzę i piszę co chcę, że przesuwam szybko palcami po klawiaturze i moje myśli spływają wprost do tego tekstu. Że nie muszę myśleć, czy mogę sobie na coś pozwolić, na ile mogę i co ktoś pomyśli. Mogę być tutaj całą sobą i to mnie szczerze raduje. I przede wszystkim: mam nadzieję, że to widać i czuć, ten mój skrajny autentyzm. 

Pytania wprost na koniec nie będzie. Preferowałabym, byś na chwilę została sama ze sobą, swoimi myślami i zastanowiła się: co tak naprawdę jest w życiu ważne? Co daje Ci szczęście i skłania do refleksji? Z czego najtrudniej byłoby Ci zrezygnować?

 


SPODOBAŁ CI SIĘ TEN WPIS? BĘDZIE MI BARDZO MIŁO, JEŚLI:
  • zostawisz pod nim komentarz
  • polubisz mój fanpage na Facebooku, tak, żeby być na bieżąco z nowościami
  • zaobserwujesz mój profil na Instagramie